Minęło piętnaście lat odkąd trafił do Akademii Piłkarskiej Polonii. Ponad dekadę temu był blisko regularnych występów na poziomie ekstraklasy przy Konwiktorskiej. Nie miał wtedy szczęścia. Bankructwo spółki piłkarskiej odebrało mu marzenia o sukcesie z ekipą prowadzoną wówczas przez Piotra Stokowca. Próbował swoich sił poza Warszawą, na poziomie Pierwszej, a później Drugiej Ligi. A także poza Polską, na Cyprze – krótko, za to w najwyższej klasie rozgrywek. Wszędzie był pożyteczny i szybko stawał się zawodnikiem podstawowego składu. Od ponad roku znów walczy w macierzystych barwach. Poznajcie bliżej Tomka Wełnę, jednego z liderów Czarnych Koszul, na którego będziemy mogli w tym sezonie liczyć.
– Dlatego zabrakło Cię w meczu ze Świtem. Co się stało?
– Zostawmy to już (śmiech). Przeziębiłem się. I tyle!
– A więc jak oceniasz, z perspektywy widza, przegrane spotkanie z rywalami z Nowego Dworu Mazowieckiego?
– Przede wszystkim, bardzo chciałem być gotowy na kolejną grę, zatem nie mogłem obejrzeć swojej drużyny choćby z trybun. Zostałem w domu. Nie mam zamiaru oceniać postawy kolegów. Zresztą, wszelkie pochwały czy słowa krytyki sam przyjmuję z dystansem. Oczywiście, mecz mogliśmy i powinniśmy zagrać lepiej. Ale muszę zaznaczyć, że wciąż przyswajamy nową taktykę, czyli ustawienie 3-5-2. Zazębiamy się. Mogę zapewnić: już poczułem pierwsze efekty naszej pracy, tego, że plan trenerów działa. Stało się to w Białymstoku. Tam zdobyłem bramkę, co dla zawodnika na mojej pozycji, jest sprawą nieczęstą i z tego powodu tak przyjemną. Kiedy cieszyłem się z gola pod trybuną z naszymi kibicami, a chłopaki podbiegli z gratulacjami, miałem w sobie pewność, że to jest ta drużyna, z którą chcę grać i dla której chcę grać. Pozytywne emocje pozostają we mnie do teraz.
– Pierwsze cztery mecze sezonu to dwie minimalne porażki przy dwóch wysokich zwycięstwach. Z trybun wygląda to tak, że jak nie ma punktu zwrotnego: znalezionej luki w obronie przeciwnika, jego poważnego błędu w kryciu, lub złej interwencji bramkarza, albo rzutu karnego podyktowanego dla Was, trudno Wam „ugryźć” rywali. Wszyscy przeciwnicy bronią się kurczowo, często nawet stoją w dziesięciu we własnym polu karnym lub w jego pobliżu. Wniosek: musicie zaangażować znaczne siły, by w miarę szybko objąć prowadzenie, bo potem gra się Wam zwyczajnie łatwiej, a ugodzony przeciwnik gubi się i słabnie. Podzielasz taką opinię?
– W Skierniewicach powinniśmy wysoko prowadzić już do przerwy. A przegraliśmy. Tam powinniśmy zdobyć trzy punkty. Wystarczy tłumaczeń, koniec, kropka. A odpowiadając na pytanie… Każdy zespół w tej lidze będzie się na nas „spinać”. Nic się nie zmieniło. Dla nich wszystkich mecz z Polonią to jest coś. Ostatnio oglądałem w telewizji debiut Messiego w Paris Saint-Germain (mistrzowie Francji pokonali na starcie sezonu w gościach Stade Reims 2:0, słynny Argentyńczyk gola jednak nie strzelił – przyp. red.). Po transmisji słuchałem wypowiedzi pomocnika paryżan Marco Verattiego. Stwierdził, że każda drużyna tamtejszej ligi gra swoją najlepszą piłkę właśnie przeciwko nim. To oczywiście wielki futbol, inna skala. Ale mam wrażenie, że na naszym poziomie jesteśmy w identycznej sytuacji. Bo każda ekipa, która do nas przyjeżdża, pokazuje się z dwa razy lepszej strony niż nawet na własnym terenie, z pozostałymi przeciwnikami. Na tym polega nasza największa trudność. Rywale chcą wygrać z Polonią, choćby w słabym stylu. Bo mecz oglądają kibice, liczniejsi niż na ich terenie. Bo jest wieczorna pora. Bo rywalizacja toczy się przy sztucznym oświetleniu, a zatem otoczka jest właściwa dla zawodowego futbolu. Jest nam zatem ciężej, zwłaszcza w pierwszych 45. minutach, kiedy rywale mają jeszcze więcej sił na skuteczniejszą obronę. Tak, masz rację. Musimy pierwsi zdobyć bramkę. Wtedy będziemy mogli pokazać pełnię swoich możliwości. Zapewniam: ani ja, ani koledzy, nie przyszliśmy tutaj zbijać bąków, ale w konkretnym celu. Zrobić awans.
– Świt ostatecznie wygrał, bo strzelił efektownego gola z odległości ponad 20 metrów od naszej bramki. Nie uważasz, że w trudnych momentach brakuje trochę takich rozwiązań po naszej stronie? Odważnej próby? A przecież są w naszym zespole spece od takich uderzeń, z Łukaszem Piątkiem na czele… Po prostu sprawdźcie czasem, czy bramkarz przeciwnika nie przysnął!
– Ależ… Od startu tego sezonu je podejmujemy. Udały się one już „Marcio” i Wiktorowi Niewiarowskiemu w Białymstoku…
– Tak, ale strzelali je, grając na większym luzie, przy prowadzeniu 3:1, kiedy Ty już praktycznie przypieczętowałeś zwycięstwo. Po tej akcji dobijaliście już tylko bezradnych gospodarzy. A mnie chodzi o moment wcześniejszy, kiedy przeciwnik utrzymuje prowadzenie lub remis, podczas gdy Wy nie możecie znaleźć na niego sposobu grą pozycyjną – prawda, że staranną i szybką, „po ziemi”, ale długo bez skutecznego zakończenia.
– W dalszym ciągu bronię taktyki trenerów i kolegów. Próbujemy różnych rozwiązań, także strzałów z dystansu oraz innych elementów zaskoczenia. Wychodziły nam już w tym sezonie. Pozostaniemy konsekwentni w dążeniu do zwycięstw.
– Wrócę teraz do tematu nowego ustawienia zespołu, czyli 3-5-2. Przed rozmową wspomniałeś, że chcecie się nauczyć tego systemu gry, z trójką środkowych obrońców i dwójką „wahadłowych”. Wśród fanów natomiast już pojawiły się zarzuty, że ta taktyka nie jest dobra tej drużyny…
– Ale nie jest dobra, bo…?
– Wyliczę słowa krytyczne fanów: bo nie graliście wcześniej w takim ustawieniu. Bo w nim dużą rolę muszą odegrać zawodnicy skrzydłowi, którzy tracą zbyt dużo energii na bieganie wzdłuż całego boiska. Bo lepiej byłoby staranniej zabezpieczyć tyły, grając klasycznie, z czwórką obrońców i zrobić miejsce na żywszą grę w środku. Bo lepsze byłoby ustawienie 4-4-1-1, z „Pieczim” jako wysuniętą dziewiątką. Bo Marcinho powinien wrócić do wyjściowej jedenastki, bo…
– Pierwsza odpowiedź, jaka mi się nasuwa, by uspokoić nadzieje kibiców, to umiejętności naszego szkoleniowca. Trener Smalec z Unią Skierniewice w ostatnim czasie zdobywał Puchar Polski na szczeblu wojewódzkim. Trzy razy z rzędu. Z całym szacunkiem dla Unii, ale nie mieli lepszych piłkarzy niż my w tym momencie. A jednak udało im się osiągnąć sukcesy, właśnie dzięki trenerowi i tej taktyce. Wydaje mi się, że to wystarczy za kontrargument. Poza tym… Ja osobiście nie mam dylematu, w jakim ustawieniu chcę grać. Jesteśmy wszyscy od wypełniania obowiązków w taki sposób, w jaki widzi to trener. Mogę zdradzić, że kiedy gramy przeciwko sobie na treningach, to naprawdę ciężko jest przeciwko kolegom ustawionym z piątką obrońców (czyli w formacji wyjściowej 3-5-2, przechodzącej w system 5-3-2 podczas gry defensywnej – przyp. red.), kiedy zespół treningowy numer dwa pozostaje w innym, „konkurencyjnym” ustawieniu. Wiadomo, że podczas treningu gramy otwarty futbol, mamy w warunkach ćwiczeniowych większy luz i to jest poza tym tylko trening. Ale nadal uważam, że taktyka 3-5-2 potrafi być bardzo skuteczna. Owszem, powinniśmy mieć po czterech meczach cztery zwycięstwa. W starciu ze Świtem gość strzelił nam pięknego gola. Takiego trafienia może już nigdy w życiu nie mieć, z całym szacunkiem dla niego. Więc to można było uznać za pech. Ale porażka z Unią boli mnie podwójnie, bo z poziomu boiska widziałem nasze zaangażowanie i straconą szansę. Finalnie, odpowiem tak: dajcie nam trochę więcej czasu. Minął tylko miesiąc od startu rozgrywek. Tylko miesiąc.
– Jak odbierasz postawę i umiejętności trenera Smalca? Chwalony jest ze wszystkich stron za profesjonalizm, za to co mówi w rozmowach, po meczach. Na co zwraca uwagę podczas treningów, odpraw? Co możesz nam zdradzić?
– To człowiek o niesamowitej charyzmie, z wielkimi ambicjami. Dla którego po prostu chce się grać. A nie miałem wielu takich odczuć w piłkarskim życiu. Posiada ogromną wiedzę, a uwagę zwraca na najmniejsze szczegóły. Odprawy przedmeczowe prowadzi krótko, zwięźle i na temat. A ja uwielbiam takie podejście! Trener wie, że długie odprawy nie mają sensu, bo zawodnik nie jest w stanie przyswoić zbyt dużej wiedzy o przeciwniku na raz. Na przykład: w półtorej godziny zrozumieć wszystkie niuanse taktyki przeciwnika. Bo po co mi wiedza o tym, co robi jego prawy obrońca? On jest po drugiej stronie boiska, zetknę się z nim może raz w trakcie całej gry. Trener doskonale wie, co ja muszę wiedzieć, na co zwracać uwagę, na jakich elementach swojej gry mam się koncentrować. I fantastycznie wybiera dla nas wszystkich to, co niezbędne. Jestem pewny, że pod jego wodzą jesteśmy w stanie awansować.
– Będziemy trzymać kciuki! A przechodząc do pozostałych bieżących spraw… Oglądałeś mecz naszych najstarszych juniorów z Legią?
– Nie. Ale znam wynik! Szczere gratulacje dla chłopaków! 5:0! Szczerze? W moich czasach, kiedy sam byłem młodzieżowcem Polonii, zwycięstwo 5:0 z Legią byłoby wyczynem!
– Z pewnością, jako wychowanek MKS-u, mocno się identyfikujesz ze wszystkimi jego drużynami. Chodzisz czasami na treningi i mecze naszej młodzieży? Wszyscy jesteśmy z niej dumni!
– Czasami chłopaki trenują przed nami lub po nas.
– Spróbuj wrócić myślami do przeszłości. Kilkanaście lat temu sam byłeś taki, jak teraz oni. Potem pomału dołączałeś do zespołu nieistniejącej już teraz Młodej Ekstraklasy. Jak bardzo zmienił się futbol juniorski w Polonii? Gdzie nastąpiły zmiany w szkoleniu? Trenerzy i ich podopieczni wciąż mają do dyspozycji tylko jedno własne boisko, w dodatku ze sztuczną nawierzchnią…
– To prawda. Nie jestem zwolennikiem sztucznej murawy. To pierwsza olbrzymia ich trudność w nabywaniu umiejętności. Druga to taka, że to boisko jest w zasadzie niepełnowymiarowe. Jest za wąskie i za krótkie.
– A mimo wszystko rozwój tych chłopców jest niesamowity! Legia niewiele mnie obchodzi, ale wiem, że posiada profesjonalną bazę treningową dla swoich wychowanków. Prezes Paweł Olczak i całe środowisko trenerów, opiekunów, które skupia wokół siebie, zniwelowali wszystkie straty. Piękny triumf.
– Ogromny wpływ na takie wyniki mają trenerzy! A wracając do Twojego pytania o to, jak zmieniła się piłka nożna na poziomie juniorskim od moich czasów, odpowiem, że świadomość wśród trenerów i młodych zawodników jest dużo, dużo większa. Doszedł trening przygotowania motorycznego. Na to zwraca się większą uwagę. Rozwinął się też trening taktyczny. Lepiej szkoli się umiejętności techniczne. Jednym zdaniem: piłka młodzieżowa ruszyła do przodu. A zatem, szkoleniowcy w MKS-ie doskonale wiedzą, jak kierować rozwojem chłopców. Ogromny szacunek dla nich wszystkich za to, co zrobili w derbach. Wiadomo, że w tej lokalnej rywalizacji się nie kalkuluje. Derby trzeba wygrać i koniec. A to, że nasza drużyna U18 osiągnęła sukces, mając gorsze warunki treningowe, tylko pokazuje, że nie zawsze i nie tylko takie rzeczy, jak baza szkoleniowa, są najważniejsze.
– Dziś, w pierwszym zespole i w swojej linii, masz do czynienia z chłopakami, którzy do niedawna byli częścią chwalonej przez nas Akademii. To center, Eryk Mikołajewski, który ze startem sezonu nie opuszcza wyjściowego składu i Wojtek Chojczak, świeżo dołączony do kadry boczny obrońca. Jak oceniasz ich postępy na treningach? Jakie masz dla nich rady?
– Staram się im pomagać, jak tylko mogę. Mogę nawet powiedzieć, że Eryka, bardziej już doświadczonego, bo dłużej przebywającego z nami, wziąłem pod swoje skrzydła. Podpowiadam mu, żeby grał jeszcze wyżej niż ja, gdy byłem w jego wieku. Dostrzegam jego potencjał. I czuję się w obowiązku, by wspierać młodszych kolegów, bo wiem, jak bardzo taka postawa, ze strony starszego, procentuje w przyszłości. Pamiętam też, że mnie takiego wsparcia wiele lat temu brakowało. Kiedy debiutowałem w Pierwszej Lidze w Dolcanie (w sezonie 2011/2012 – przyp. red.), otuchy dodawał mi Piotrek Kosiorowski, nasz obecny dyrektor sportowy. Poza nim żadnej mentalnej czy sportowej pomocy od starszych kolegów w tamtym zespole nie otrzymywałem. A wiem, że jest niezbędna, kiedy kształtują się umiejętności, już w seniorskim futbolu. Erykowi często doradzam: „Słuchaj, lepiej, żebyś zrobił to na boisku inaczej niż teraz”. Potem podchodzi do mnie i przyznaje: „Dzięki, miałeś rację”. Z prośbami zwracają się do mnie również inni młodsi zawodnicy. To jest mnie miłe. Czuję wtedy, że jestem potrzebny.
– Chciałbym jeszcze zapytać o poprzednie rozgrywki. W gronie redakcyjnym przyznajemy, że byłeś w nich najlepszym zawodnikiem Polonii. Broniłeś solidnie, porządkowałeś grę, a nawet strzelałeś gole ratujące punkty, jak choćby w Legionowie (remis 3:3, Tomek wyrównał w ostatniej minucie gry – przyp. red.). Jak scharakteryzowałbyś tamten sezon? I co zastałeś w Polonii po powrocie do klubu, rok temu?
– Poprzedni sezon to ciężka sprawa. Wolałbym już zamknąć ten rozdział, ale wiadomo, rozmowa, nie mogę uciec od tego pytania. Chcemy „zrobić awans”. Brak tego osiągnięcia mnie boli, bo mieliśmy i mamy zespół zdolny do osiągnięcia tego celu. Ale jeśli przeanalizuję tamten sezon raz jeszcze, na spokojnie, wydaje mi się, że nie zasłużyliśmy wiosną na pierwsze miejsce. Nie byliśmy lepsi od przeciwników, mimo że dysponowaliśmy najsilniejszym składem w tej lidze. Musimy to przyznać i wyciągnąć właściwe wnioski.
– Mnie brakowało klasycznej „dziewiątki” w ataku. Frustrowało mnie, że choćby w takim Zniczu Biała Piska, zespole przeciętnym, wybijał się Bartosz Giełażyn, który strzelił aż 27 goli. A po naszej stronie najskuteczniejsi byli Łukasz Piątek i Patryk Paczuk (po dziewięć trafień), a więc środkowy pomocnik i napastnik, nie będący klasyczną „dziewiątką”…
– Tak, bo „Paczi” jest, na ten moment przynajmniej, idealnym zawodnikiem do podparcia „dziewiątki”, czyli zrobienia miejsca napastnikowi ustawionemu wyżej i wywalczenia mu pozycji do zdobycia bramki. Takiego zawodnika jak Krystian bardzo potrzebowaliśmy. A on z kolei potrzebuje w ataku kogoś takiego, jak „Paczi”.
– Wrócę jeszcze do Twojego gola strzelonego w połowie kwietnia Legionovii, w ostatniej minucie. Po trafieniu wykonałeś gest „smoczka”, charakterystyczny dla zawodników spodziewających się przyjścia dziecka na świat.
– Urodziła nam się córeczka. Wtedy było jeszcze przed rozwiązaniem. W dalszej części sezonu, chłopaki zadedykowali mnie i żonie znaną „kołyskę”. Akcję zainicjował Łukasz Piątek. Dziękuję kolegom! A córeczce daliśmy na imię Amelia.
– Cieszymy się z całą Twoją rodziną! A jak odbierasz powrót do klubu sekcji piłkarskiej kobiet, po 64 latach (krótką próbę jej utworzenia podjęto w Polonii w 1957 roku – przyp. red.)? Dziewczyny wygrały na starcie aż 6:0!
– Ja w ogóle jestem zwolennikiem rozwoju różnych sekcji w klubie, nie tylko piłkarskiej i koszykarskiej oraz ich kobiecych odpowiedników. Zdradzę, że w zespole gramy czasem ze sobą w szachy, właśnie pod wpływem wiadomości o sukcesach naszych szachistów. A dziewczynom oczywiście gratuluję i trzymam kciuki za ich dalsze sukcesy!
– Jak wspominasz swoje pierwsze lata w Polonii? W jakich okolicznościach dołączyłeś do kadry pierwszego zespołu, która była wtedy w ekstraklasie? To był rok 2009, albo 2010, prawda?
– Faktycznie, trenowałem z pierwszą drużyną już wtedy. Ale ciężko było zadebiutować w meczu ligowym, kiedy jako młody chłopak musiałem rywalizować o miejsce na środku obrony z reprezentantami Polski (śmiech). Jednak ich obecność i doświadczenie, siłą rzeczy, musiały dać mi wiele. A jak znalazłem się wśród nich? Po prostu, po jednym z treningów chyba drużyny Młodej Ekstraklasy, podszedł do mnie Paweł Olczak, wówczas kierownik pierwszego zespołu i powiedział: „Idziesz na trening pierwszej”. Tyle. Nie muszę mówić, jak bardzo czułem się szczęśliwy.
– Debiutu w „jedynce”, wówczas występującej na najwyższym poziomie ligowym, doczekałeś się u Piotrka Stokowca, wiosną 2013 roku (13 kwietnia, Czarne Koszule zremisowały u siebie ze Śląskiem Wrocław 2:2, Tomek, w doliczonym czasie gry, zastąpił na boisku Miłosza Przybeckiego – przyp. red.). Wtedy grałeś rolę strażaka, bo w przerwie zimowej rozpadała się nigdy nie spełniona, a utalentowana, ekipa „Stokiego”. Historia znana, smutna. Jak wspominasz tamte czasy?
– Gdybyśmy wtedy zdobyli mistrzostwo Polski, albo chociaż pozostali na podium… Myślę, że media na całym świecie by o nas pisały. Trzymaliśmy się razem. Czuło się w tym zespole coś więcej niż tylko typową sportową więź z piłkarskiej szatni. Szkoda tego podium (Polonia zajmowała czwarte miejsce po rundzie jesiennej, mając tyle samo punktów [28], co trzeci Górnik i pięć straty do prowadzącej Legii, ostatecznie sezon ukończyła w środku tabeli i bez licencji na występy w ekstraklasie w następnym – przyp. red.)… Więcej już nie dodam.
– Jeszcze chciałbym spytać o wątek cypryjski. Jesteś jedynym zawodnikiem w obecnej kadrze Polonii, który grał za granicą, nie licząc Marcinho. On, przed emigracją, uczył się gry w piłkę w swojej ojczyźnie, w Brazylii. Opowiedz nam o tej rocznej przygodzie (sezon 2016/2017 – przyp. red.). Biblijna wyspa, miasto Limassol, dziś kurort na południowym jej brzegu, kiedyś przystań na drodze wypraw krzyżowych, klub Aris, tamtejsza ekstraklasa… Ciekawie!
– To była przygoda życia! Rozmawiałem nawet o niej niedawno z żoną. I chyba trochę oboje żałujemy, że nie zostaliśmy tam na kolejny rok, bo miałem taką szansę. Zdecydowaliśmy się na powrót do kraju, bo bardzo tęskniliśmy za rodziną. Stąd dalsze poszukiwania klubu tutaj (Tomek, już w kolejnym sezonie 2017/2018, został zawodnikiem podstawowego składu pierwszoligowej Olimpii Grudziądz – przyp. red.). Z Cypru przywiozłem niesamowite wspomnienia, łącznie z tymi pozasportowymi. Począwszy od tego, że dostałem od właścicieli klubu samochód, ot tak (pstryknięcie palcami, uśmiech) i musiałem się przystosować do tamtejszego ruchu lewostronnego. Zatem od początku: najpierw pojechałem na testy, spodobałem się, podpisano ze mną kontrakt. Ówczesny trener był Grekiem (Talis Teodoridis – przyp. red). Jednak drużynie zupełnie wtedy nie szło, przegrywała, była w dole tabeli, a ja ostatecznie nie doczekałem się debiutu w pierwszej części rozgrywek. Może także dlatego, że choć sportowo trener mnie zaakceptował, aklimatyzacja w moim przypadku była trudna. Tylko się tak wydaje, że można pojechać za granicę i po prostu grać. Tymczasem, samopoczucie, dostosowanie się do nowego otoczenia, mają ogromne znaczenie. Inna pogoda, inna kultura, inny styl gry… Napotkałem wiele trudności, o których wcześniej nie myślałem. Niby piłka jest taka sama, trawa taka sama, boisko takie same. Ale nie, coś mi przeszkadzało. Na murawę wybiegłem dopiero wtedy, kiedy zespół przejął nowy szkoleniowiec, tym razem Belg (Frédéric Vanderbiest, a po nim na wiosnę stanowisko przejął jeszcze Cypryjczyk Nikolas Martidis; Tomek w rundzie wiosennej został ważnym ogniwem Arisu, ostatecznie wystąpił w 14 spotkaniach i nawet strzelił gola otwierającego wynik w domowym spotkaniu z Karmiotisą, 3:2 – przyp. red.). Ten wspomniany Belg był facetem z charyzmą, dobrym podejściem do zawodników. Wydaje mi się też, że nie za bardzo lubił miejscowych (śmiech), bo stawiał na zagranicznych piłkarzy. Pewnie także dlatego dał mi szansę debiutu. Ostatecznie udało nam się zrealizować cel numer jeden, bo utrzymaliśmy się w cypryjskiej ekstraklasie. Pozostałem jednak w niej tylko przez rok. I jak teraz o tym myślę, chyba popełniłem poważny błąd na swojej sportowej ścieżce. Różnie mogłyby się potoczyć moje dalsze losy, gdybym, na przykład, rozegrał tam 30 meczów w kolejnym sezonie. A docierały do mnie informacje, że moje notowania w Arisie były naprawdę wysokie. I pracownikom klubu zależało, żebym został. Uparłem się jednak, że chcę wracać do Polski. W późniejszym czasie wpłynęła do mnie inna oferty gry za granicą, z Karpat Lwów. Mimo wcześniej deklarowanej chęci pobytu w ojczyźnie, nawet ją rozważałem. Ale to już był inny czas, nie miałem już ważnego paszportu. Trwał okres wakacyjny, długo to wszystko trwało… I rozeszło się po kościach. Potem proponowano mi występu na Korfu, tym razem w ekstraklasie greckiej. Tamtejszy klub miał jednak poważne problemy finansowe. Wiedziałem o tym, dlatego tym razem nie chciałem się angażować. Temat tamtejszych kontraktów jest zresztą długi. Na Cyprze dostałem dziewięć z dziesięciu umówionych pensji, więc nie wyszedłem na krótkoterminowym pobycie źle. Na Cyprze kluby potrafią zalegać z wypłatami nawet za półroczny okres.
– Aż wreszcie skusiłeś się ofertą z Polonii. Cieszymy się, bo dobrze wkomponowujesz się do zespołu. Jak już wspomniałem, jesteś jego mocnym punktem. Przejdźmy do fanów. Wspaniale włączyli się w akcję zakupu karnetów, bardzo zręcznie ją przeprowadzili i zrealizowali. Liczba biletów sezonowych osiągnęła imponującą liczbę sześciuset. Dlatego też wymagają od Was osiągnięć, na miarę także Waszych ambicji…
– To kolejne wydarzenie, którego bardzo żałuję. Po długiej przerwie, spowodowanej pandemią, wreszcie chciałem zagrać przy tak licznej publiczności. Na meczu ze Świtem zebrało się tysiąc trzysta lub czterysta kibiców. A ja, przez chorobę, nie mogłem dla nich grać! Jestem częścią tej drużyny. Dla tego klubu, tych chłopaków i kibiców chcę walczyć!
– Po przegranym meczu ze Świtem trochę puściły im jednak nerwy. Ale postarajcie się ich zrozumieć. Cierpią, kiedy przegrywacie. Zależy im na Polonii, oczekują sukcesów, sami też angażują się w akcje Was wspierające, choćby wspomniany masowy zakup karnetów, pożegnanie Grzesia Wojdygi. Płacą, chcą więcej – gwarancji. A są naprawdę oddani. Wesprzyj ich trochę.
– W naszej drużynie nie ma osoby, której nie zależałoby na awansie. Możecie mi zaufać. Jeśli ktoś taki znalazłby się wśród nas, nie przebierałby się z nami w szatni! Osobiście bym o to zadbał. Okrutnie nie cierpię przegrywać. Porażki bardzo mnie, a myślę, że resztę chłopaków też, bolą. Po meczu z Unią w Skierniewicach wziąłem prysznic, przebrałem się, wrzuciłem torbę do autokaru i nie odzywałem się przez całą drogę powrotną. Kibicom chciałbym podziękować za to, jak potraktowali wiosną Grzesia Wojdygę. Sam nie mógłbym marzyć o lepszym pożegnaniu. To było coś niesamowitego, z wielką klasą. Takich pozytywnych przeżyć piłkarz też potrzebuje. Proszę Was o cierpliwość. Zapewniam Was, że trener Smalec wie, co robi. Cały nasz sztab szkoleniowy wszystko robi z pomysłem na sukces. Być może to my, piłkarze, potrzebujemy trochę czasu, na przyswojenie wybranej taktyki. Potrzebujemy także Waszej wiary w to, że jesteśmy w stanie zakończyć sezon awansem!
Rozmawiał Paweł Stanisławski