To zaskoczyło nas wszystkich! A nawet, jeśli ktokolwiek się tego spodziewał, liczył, że przewidywał źle. Grzegorz Wojdyga, kapitan Czarnych Koszul i jeden z najbardziej cenionych przez kibiców piłkarzy ostatnich, trudnych lat, żegna się z drużyną, dla której grał z poświęceniem, wolą walki i planował zakończyć sportową karierę w jej barwach. Los chce, że odchodzi w momencie, kiedy do finałowego dnia rozgrywek pozostawał dobrym duchem i liderem zespołu. Regularnie wybiegał na boisko w wyjściowym składzie. A w całym sezonie ligowym strzelił (jako obrońca, zaznaczmy) cztery gole. To jego najlepszy wynik w karierze. Kontrakt z zawodnikiem-symbolem nie został jednak przedłużony. Odchodzi piłkarz mający w dorobku blisko 200 występów w pierwszej drużynie Czarnych Koszul (na różnych szczeblach ligowych i pucharowych) i jednocześnie ostatni gracz srebrnego rocznika 1987, który szesnaście lat temu wywalczył dla Polonii wicemistrzostwo Polski juniorów pod wodzą trenera Michała Libicha. Po meczu z Unią Skierniewice (2:2), okraszonym zdobyciem bramki, Grzesiek odebrał stosowne wyróżnienia i pamiątki oraz zasłużone gratulacje od kolegów, trenerów, samego właściciela i nas – kibiców. W emocjonalnym przemówieniu przed trybuną główną, wśród oklasków, deklarował: „To dla mnie ogromny zaszczyt, że mogłem być zawodnikiem i kapitanem w takim klubie”. Dowódca opuszcza swój okręt. Z nadzieją, że pozostawiona (i przyszła) załoga osiągnie wytyczony cel, pełen sportowych sukcesów, w których Wojdyga zawsze chciał mieć swój udział. Salūtāmus, kapitanie!
– Naszą rozmowę zacznijmy od Twojego przesłania do kolegów z drużyny, które po remisie z Unią zawarłeś w słowach: pamiętajcie, że jeśli poświęcicie im (czyli kibicom) kawałek swojego serca, oni oddadzą wam całe swoje. To był apel prawdziwego lidera. Widzieliśmy co działo się podczas Twojej mowy pożegnalnej na trybunach, a co grało w duszy Grześka Wojdygi od powrotu do domu… aż do teraz (rozmowę odbyliśmy telefonicznie w niedzielę, 27 czerwca, korzystając z życzliwości piłkarza przebywającego już na urlopie – przyp. red.)?
– Na pewno wciąż jest we mnie wiele emocji. Dalej nie dowierzam, że ten etap mojego życia dobiegł końca. Nie ukrywam, że z tego powodu mecz ten był dla mnie bardzo trudny. Dopiero kilka dni przed nim zaczynało do mnie docierać, że czeka mnie ostatni występ w Polonii i po prostu ciężko było mi się pogodzić z tą myślą. Życie toczy się jednak dalej i trzeba ten fakt zaakceptować. Pożegnanie zorganizowane przez klub i kibiców pozostaje dla mnie piękną chwilą. Zapamiętam ją do końca życia i z wdzięcznością. Chociaż nie osiągnęliśmy jako drużyna wielkiego sukcesu, widać było, że fani zachowują mnie w pamięci.
– Przyznam, że i nami targały emocje. Najpierw cieszyliśmy się z Twojego gola strzelonego Legionovii. A podczas ostatniego redakcyjnego spotkania, kiedy graliście przeciwko Zniczowi i po Twoim uderzeniu piłka znowu znalazła się w bramce (trafienie zaliczono jako trafienie samobójcze rywala), trzymaliśmy mocno kciuki za odwrócenie biegu wydarzeń. Wydawało nam się, że jeszcze kolejny udany występ i zostaniesz w klubie…
– Po zwycięstwie z Legionovią jeszcze nie wszystko było rozstrzygnięte. Ale przed wspomnianym przez Ciebie meczem ze Zniczem, jeśli się nie mylę, już dostałem informację od klubu, że się rozstajemy. Grać, mając w głowie, że zna się przyszłość, że to koniec przygody z Polonią, koniec pewnej epoki, nie jest łatwo. Ale trzeba było to wziąć „na klatę” i pokazać z jak najlepszej strony w pozostałych grach.
– Przejdźmy do podsumowania minionego sezonu. Był trudny, zakończony bez realizacji celu numer jeden – awansu do drugiej ligi. Łukasz Piątek, któremu oddaliśmy głos na naszych łamach miesiąc temu, wspominał, że kluczowa dla braku powodzenia była porażka z Pogonią (0:1) na otwarcie tegorocznych zmagań. Co powie kapitan?
– Ja myślę, że o stracie szansy na awans zadecydowały pierwsze trzy spotkania (Polonia przegrała kolejno w Grodzisku Mazowieckim [0:1], u siebie z Unią [0:1] i w Nowym Dworze Mazowieckim [0:2] – przyp. red.). Źle weszliśmy w rundę wiosenną. Pierwszy mecz zdecydowanie nam nie wyszedł. Zdawaliśmy sobie sprawę, że nie możemy się potknąć (strata do prowadzącej w tabeli Pogoni wynosiła wtedy tylko pięć punktów – przyp. red.). Porażki zweryfikowały nasze plany. Z czasem zaczęliśmy łapać właściwy rytm, jednak zdecydowanie za późno.
– W dalszej części rundy było widać, że forma rośnie, a waleczności nie brakuje w starciach z rywalami z czołówki. Remisy-horrory (po 3:3) w starciach z Pogonią czy Legionovią dobitnie o tym świadczą. Ale jak mógłbyś wytłumaczyć ten nierówny bilans – skuteczną grę w ataku przy niestabilnej postawie w obronie? I jak to się stało, że w Białej Piskiej przegraliście aż 0:3, kiedy tydzień wcześniej potrafiliście zdemolować znacznie silniejszy od Znicza Świt?
– Komentując wydarzenia dwóch wspomnianych przez ciebie meczów, zaznaczę, że mamy zespół, który potrafi dobrze rozgrywać piłkę. Na swoim terenie to było naszym atutem. Zawsze byliśmy u siebie groźni dla przeciwnika, przynajmniej przez większość czasu gry. W Białej Piskiej ten nasz mocny punkt osłabił kiepski stan murawy. Wspominali o tym sami przeciwnicy, wręcz w kółko to powtarzali. Próbowaliśmy mimo wszystko prowadzić grę, ale nadziewaliśmy się na kontrataki. Moim zdaniem przegraliśmy wtedy za wysoko. To był mecz typu tych „kto pierwszy strzeli gola, ten wygra”. To gospodarze dopięli swego.
– Odchodzisz z drużyny jako doświadczony zawodnik. Komu z najmłodszych kolegów wróżysz sukcesy? Czyje postępy dostrzegłeś? W ataku mocno wyróżniał się w ostatnich tygodniach sezonu Junior Radziński (łącznie sześć goli), karne bronił nastoletni Sławek Abramowicz…
– Doświadczenie podpowiada mi, że trudno przewidzieć. Z moich czasów juniorskich pamiętam chłopaków zapowiadających się na świetnych ligowców, ale czas pokazał, że nie sięgnęli pułapu na miarę talentu. Z drugiej strony, wspominam Daniela Gołębiewskiego, któremu mało osób wróżyło udaną piłkarską przyszłość. A pokazał, że ciężką pracą można osiągnąć więcej. Teraz też mamy w Polonii zdolnych chłopaków, prawda. Trzeba im jednak powtarzać: macie papiery na grę w zdecydowanie wyższych ligach, ale nie myślcie o tym, tylko ciężko pracujcie. Waszą przyszłość rozstrzygnie wasze zaangażowanie, determinacja. I potrzebna wam będzie odrobina szczęścia. Wspomniałeś Juniora i Sławka, ja jeszcze wymienię Eryka Mikołajewskiego, ale oni nie są jedyni. Są jeszcze inni z wyróżniającymi się umiejętnościami.
– Opowiedzmy o Twoich początkach w Polonii. Młodszym czytelnikom naszego miesięcznika trzeba przypomnieć, że przed Grzegorzem Wojdygą przy Konwiktorskiej grał jego tata – Piotr. Bramkarz, który zawodową karierę zakończył 22 lata temu. Jakie są Twoje najdawniejsze wspomnienia związane z nim i z klubem? Z pewnością tata zabierał cię na mecze. Który był pierwszym obejrzanym z trybun? I kto był Twoim ulubionym zawodnikiem tamtych czasów? Tatę pomińmy (śmiech).
– Wiadomo, że on (śmiech). A tamtą drużynę świetnie pamiętam. Tworzyła ją masa znakomitych piłkarzy: tercet Litwinów Mikulenas, Żvirgżdauskas, Vencevičius, prócz nich bracia Żewłakowowie, Janusz Gałuszka, Krzysztof Sadzawicki, Mariusz Pawlak… Mógłbym wymieniać jeszcze długo. To było mocne przeżycie, bo jako syn piłkarza miałem wstęp do szatni i styczność z nimi wszystkimi. Mogłem rozmawiać. Byłem też chłopcem do podawania piłek. Pamiętam, kiedy pierwszy raz obejrzałem mecz z trybuny Kamiennej. Główną wówczas remontowano, wymieniano na niej drewniane ławki na obecne krzesełka. Przegraliśmy z Wisłą Kraków 0:1, a Marek Koniarek strzelił nam gola (sięgnąłem do archiwum: Marek Koniarek grał jako wiślak przeciwko Polonii przy Konwiktorskiej tylko raz – w październiku 1997 roku, kiedy rzeczywiście trwała modernizacja trybuny głównej, ale to Czarne Koszule były wtedy górą – 2:0, po trafieniach Arkadiusza Bąka, Grzesiek miał wówczas 10 lat – przyp. PS). Wspominam Koniarka, bo grał w przeszłości w jednej drużynie z moim tatą (w Widzewie, w latach 1992-1993 – przyp. PS). A Polonia, wtedy, gdy pierwszy raz przyszedłem na stadion, zmierzała po wicemistrzostwo Polski.
– Zostańmy jeszcze przy tacie. To oczywiście wicemistrz Polski, a jego pobocznym dużym osiągnięciem jest również to, że w przytaczanym sezonie 1997/1998 zagrał we wszystkich 34 ligowych meczach (ówczesna ekstraklasa liczyła 18 drużyn) od pierwszej do ostatniej minuty. Czternaście razy zachował czyste konto, w 27 spośród tych gier dopuścił do utraty maksymalnie jednej bramki. To był naprawdę silny punkt tamtego zespołu. Jako kibic, zapamiętałem jeszcze dwie ciekawostki z nim związane. Wiosną 1998 roku poloniści zremisowali derbowe starcie przy Łazienkowskiej (1:1). Rywale, w zamieszaniu pod naszą bramką strzelili gola-widmo, którego nikt nie był pewny, ale zaliczył go sędzia Tomasz Mikulski. I to jeszcze jako samobójcze – na konto taty Piotra. Kolejne spotkanie odbyło się przy Konwiktorskiej, a do meczowego programu „Hey Polonia”, dołączono przedruk z „Rzeczpospolitej” jako obiektywnego źródła. Kserówka „grzmiała”, że Polonia została skrzywdzona, a wyrównanie dla Legii nie powinno być uznane. Drugie zdarzenie natomiast, wiąże się ze startem sezonu 1998/1999, kiedy do Czarnych Koszul dołączył utytułowany Maciej Szczęsny i wygrał rywalizację z Wojdygą seniorem o pozycję numer jeden. Kibice skandowali wtedy nazwisko taty. Nie chcieli byłego golkipera Legii w miejsce dotychczasowego ulubieńca. Szczęsny senior musiał pracować przy Konwiktorskiej na nazwisko od zera. Zdobył uznanie, ale dopiero po dwóch latach, jako mistrz Polski. A jak wyglądała sportowa kariera taty z Twojej perspektywy? I z perspektywy całej rodziny zawodowego piłkarza?
– Ojciec zawsze był dla mnie wzorem do naśladowania. Mam na myśli to, jak ciężko pracował. Nawet na popularnym portalu wideo YouTube znalazłem ostatnio wypowiedź Macieja Szczęsnego na ten temat: – To najciężej pracujący zawodnik, jakiego znam – podkreślał. Ja też tak postrzegałem ojca. I w późniejszym czasie, samemu będąc piłkarzem, próbowałem dorównać jego pracowitości. A jeżeli chodzi o życie rodziny sportowca… Rzecz jasna, musieliśmy często zmieniać miejsce zamieszkania. Z tego powodu urodziłem się w Mielcu (Piotr Wojdyga był bramkarzem Stali w latach 1985-1991). Miasto to pamiętam jak przez mgłę. Śmieję się, że najlepsze maszyny zawsze składali w Mielcu, więc złożyli tam też i mnie. A po latach wróciłem do swojej Warszawy. Do Mielca pozostał sentyment. Śledzę losy Stali, bo wiem, że dla taty to był swego czasu ważny klub. Wspominając dalej tamtą epokę, przełom lat 80. i 90., dodać trzeba, że różnie w takich „piłkarskich” domach bywało z finansami, bo pracodawcy potrafili nie płacić zawodnikom na czas. Przeżywałem jednak mimo wszystko piękne chwile, bo mogłem obserwować najwyższy poziom ligowy z bliska, obcować z futbolem i samemu myśleć o tym, by w przyszłości iść w ślady rodzica, jego kolegów i przeciwników.
– Kończąc wątek taty w Twoim piłkarskim życiu, podejmę temat rodów. W futbolu nie są niczym niezwykłym, w Europie, w Polsce, czy u nas – w Polonii. Przy Konwiktorskiej bramki bronił wspomniany Maciej Szczęsny. Znany jest jego syn Wojciech, obecny kadrowicz. Gole dla Polonii strzelał, dekadę temu, Ebi Smolarek, potomek wybitnego reprezentanta Włodzimierza. No i epizod, z jednym trafieniem na poziomie ekstraklasy, zaliczył u nas Grzegorz Kmiecik, latorośl gwiazdy Wisły sprzed lat – Kazimierza. Różnie układały się losy ojców i synów. Ale wyliczonych zawodników łączyła wspólna pozycja. Ty się „wyłamałeś” i zostałeś graczem z pola. To zapytam teraz: co poszło nie tak (śmiech)? Dlaczego nie zostałeś bramkarzem?
– Kiedy zaczynałem uczyć się gry w piłkę, lubiłem też „pobronić” (śmiech), ale wolałem mieć szansę, żeby gole strzelać. Radość po zdobytej bramce była tym, co człowiek chciał przeżyć, zwłaszcza kiedy naoglądał się wcześniej takich obrazków w telewizji. W juniorach zaczynałem zatem jako napastnik i nawet, jeśli dobrze pamiętam, w późniejszych czasach seniorskich, zaliczyłem kilka występów w Polonii na pozycji numer dziewięć. Dopiero z upływem lat byłem przesuwany na lewą pomoc, a potem – lewą obronę. Szczerze powiem, po prostu nie chciałem taplać się błocie pod własną bramką (szeroki uśmiech). To może dlatego.
– Kiedy trafiłeś do juniorskich drużyn Polonii? Który to był rok? Ja tego nie pamiętam…
– Ojej. To były na pewno dwa ostatnie lata mojego wieku juniorskiego. Więc rok 2004?
– I skąd trafiłeś do nas?
– Z nieistniejącej już Polfy Tarchomin.
– Czyli z marszu dołączyłeś do drużyny trenera Michała Libicha, która sezon 2004/2005 kończyła jako wicemistrz Polski!
– Tak, tak.
– Ja zapamiętałem, że w Mazowieckiej Lidze Juniorów rywalizowaliście jako rocznik młodszy (Polonia ’87) m.in. ze starszymi kolegami (Polonia ’86), z którymi toczyliście bratobójcze starcia (młodsi wygrali jedno spotkanie 3:0, w drugim padł remis 1:1 – przyp. red.).
– Tak jest. To była wspaniała drużyna i nasze wspólne przyjaźnie zachowały się do dziś. Rewelacyjna była także atmosfera wokół nas, bo tworzyli ją zawodnicy, którzy chodzili na mecze seniorów i dopingowali ich z trybuny Kamiennej. Cały ten rocznik był jednym z najbardziej utożsamiających się z klubem.
– Tak, to było niesamowite i wcale nie takie oczywiste w dorosłej drużynie Polonii tamtych lat. Pamiętam, jak w drodze do turnieju finałowego, ćwierćfinały i półfinały rozgrywaliście na płycie głównej stadionu i po kolejnych awansach śpiewaliście znane z trybun hymny na oczach rozradowanych fanów. Wejdę Ci w słowo i przytoczę statystyki tamtego sezonu, które pieczołowicie archiwizował nasz redakcyjny kolega Piotrek Kowalski, wielki sympatyk naszych drużyn młodzieżowych i regularny uczestnik ich spotkań w tamtym czasie. A więc: sezon 2004/2005, Mazowiecka Liga Juniorów. Polonia ’87 mistrzem rozgrywek, 78 punktów w 30 meczach, 105 zdobytych bramek. Liderzy klasyfikacji strzelców: Iwanowicz – 20 goli, Bacławski – 17, Gołębiewski – 14, El Badry – 11… Niżej w zestawieniu – Wilk i Wojdyga – obaj po sześć trafień. Ty grałeś jako lewy pomocnik, o czym już wspominałeś.
– Tak, tak. Myślałem, że trochę lepsze miałem te statystyki (śmiech)! Co mogę dodać do tych liczb? Widać po nich, że mieliśmy świetnych napastników. Daniel Gołębiewski później grał w ekstraklasie. Łukasz Iwanowicz zapowiadał się naprawdę znakomicie. Większość spędziła w zespole juniorskim jeszcze rok, potem część grała w rezerwach. Super ekipa. Przy odrobinie szczęścia wielu z nich mogło zrobić karierę w „dorosłym” futbolu.
– Opowiedz jeszcze o poziomie rozgrywek juniorskich. Potrafiliście wygrać mecz gładko 8:1, a niedługo potem zremisować z tą samą drużyną 1:1, by wkrótce, na kolejnym etapie, kończyć mecz z wynikiem 3:3, po niesamowitych emocjach, których trudno było się spodziewać po takim „walcu” jak wy. Co jakiś czas powtarza się, komentując futbol, że młodzież jest zdolna, ale chimeryczna. Jakbyś porównał grę na tych bardzo różnych etapach piłkarskiego rozwoju, już jako zawodnik z bagażem doświadczeń?
– Podstawową różnicą jest tempo gry. Na pewno futbol seniorski wymaga większej wytrzymałości fizycznej. Bierze się też w nim znacznie większą odpowiedzialność za posiadanie piłki, bo jej strata może kosztować wiele – punkty, premie i przede wszystkim – stracone nadzieje kibiców. Gra na tym poziomie powoduje wyższe ciśnienie. Ci, którzy potrafią je wytrzymać, robią większe sportowe kariery. Na tym polega adaptacja poziomu seniorskiego przez juniora. Jeżeli chodzi o nasz rocznik i przypominane rozgrywki młodzieżowe, mogliśmy być pewni, że jak wyjdziemy na boisko, to, może z wyjątkiem dwóch-trzech rywali z czołówki tabeli, „natłuczemy bramek”. I nawet jeśli przeciwnicy przez jakiś czas stawiali opór, to potrafiliśmy go przełamać. W seniorach, wiadomo, to już nie jest takie proste. Gra jest szybsza, bardziej fizyczna. Przejście z poziomu młodzieżowca do poziomu seniora jest kwestią „przestawienia” pewnych rzeczy w głowie.
– Przejdźmy zatem do turnieju finałowego mistrzostw Polski juniorów, który latem 2005 roku odbył się w Siematyczach, na Podlasiu. Przypomnę jeszcze Czytelnikom, że w półfinałowych starciach z Dyskobolią figurujesz na liście strzelców (zwycięstwo Polonii 2:1, w rewanżu padł odnotowany wyżej remis 3:3). Nasza redakcja kibicowała Wam w każdym z trzech spotkań (zwycięstwo 1:0 z Górnikiem Łęczna (gol Gołębiewskiego), porażka 0:2 z SMS-em Łódź i remis 0:0 z Wisłą Kraków, dający ostatecznie srebrne medale – przyp. red.). Kapitan Paweł Nowacki odebrał pamiątkowe trofeum, a pomocnikiem turnieju został wybrany Czarek Wilk. Zapowiadał się jako klasowy piłkarz już wtedy. Został mistrzem Polski z Wisłą w 2011 roku, a później grał na najwyższym światowym poziomie – w lidze hiszpańskiej, w Deportivo La Coruña. Jak skomentowałbyś osiągnięcia kolegi? Utrzymujecie kontakt?
– Akurat z Czarkiem Wilkiem raczej rzadko mam okazję porozmawiać. Ostatni raz widzieliśmy się dwa, albo trzy lata temu, kiedy organizował turniej sylwestrowy. Czarek to był przede wszystkim charakter, praca, determinacja, poprzedzone dużymi umiejętnościami. Jednak Polonia chyba nie widziała go wtedy w swoich szeregach. A otrzymał propozycję kontraktu z Korony Kielce. Nie chcę wnikać w szczegóły, bo nie pamiętam przebiegu zdarzeń. Fakty są takie, że Czarek rozwijał skrzydła gdzie indziej. Bardzo poukładany chłopak, jeszcze raz powtórzę – z dużymi umiejętnościami. I już wtedy byłem przekonany, że zrobi karierę.
– Kolejny sezon to dalsza dominacja Polonii ’87 (grającej już przeciwko „swoim” rocznikom) w MLJ: 42 punkty po 15 jesiennych kolejkach, na półmetku sezonu Grzesiek Wojdyga z 11 golami. Statystyki personalne zatem znacznie lepsze (uśmiech) i to na półmetku (niestety nie opublikowaliśmy informacji o tym, jak sezon 2005/2006 się zakończył, miesięcznik został zawieszony w marcu 2006 roku – przyp. red.). Wiemy dziś, że doczekał się wkrótce potem awansu do drużyny seniorów. Kto zainteresował się Tobą pierwszy?
– Wiem, że Andrzej Wiśniewski, ówczesny trener pierwszego zespołu Polonii, był na kilku meczach naszej ekipy. I chyba przełomowym dla mnie było starcie z Pomezanią Malbork, w ramach kolejnych eliminacji do finałów mistrzów Polski juniorów. Toczyliśmy je u siebie, a ja musiałem spisać się dobrze. Oprócz mnie do kadry seniorów, włączonych zostało jeszcze trzech chłopaków (Maciej Biernacki, Maciej Goliński i Łukasz Kępa – przyp. PS). Dla mnie to było spełnienie marzeń, bo jeszcze nie tak dawno dopingowałem z trybun zawodników, z którymi teraz miałem dzielić szatnię.
– Przypomnisz, kiedy nastąpiło cofnięcie Twojego miejsca na boisku: z lewego boku pomocy do obrony?
– Pozycję lewego obrońcy, to jest ciekawy wątek, zaproponował mi szkoleniowiec reprezentacji Polski do lat 20 Michał Globisz (jeden z czołowych promotorów naszej futbolowej młodzieży – mistrz Europy U18 w 2001 roku i wicemistrz Europy U16 w 1999 – przyp. red.). Miałem przyjemność trenować pod jego okiem i nawet pojechałem na tzw. konsultację do Portugalii, gdzie brałem udział w swoim jedynym międzypaństwowym meczu (znalazłem informację o tym wydarzeniu w „odmętach” Internetu, było to 19 września 2006 roku, gospodarze pokonali naszych młodych piłkarzy 2:1 w małym miasteczku Viseu – przyp. PS). Trener Globisz widział, że jestem nieźle przygotowany pod względem motorycznym, dobrze radzę sobie w defensywie i dostrzegał we mnie potencjał do gry na lewej obronie. Pytał też, czy kiedyś występowałem na tej pozycji. W Polonii nastały wkrótce czasy Waldemara Fornalika i wiem, że trener Globisz zgłaszał prośbę o wystawianie mnie bliżej własnej bramki. Tak to było.
– Wymieniłeś nazwisko Waldemara Fornalika w momencie, kiedy chciałem zapytać właśnie o niego. Czy w seniorskim futbolu to był najważniejszy szkoleniowiec, z którym pracowałeś (przyszły selekcjoner, a niedawny mistrz kraju z Piastem)? Jako młodzieżowiec pewnie wskazałbyś Michała Libicha, bo to jeden z najwybitniejszych opiekunów na tym szczeblu, jacy kiedykolwiek byli w Polonii. Ale pytam o etap seniora.
– Oj, tu cię zaskoczę. Bo jeśli chodzi o trenerów, miałem szczęście do współpracy z naprawdę znakomitymi. Podkreśliłeś nazwisko Michała Libicha, to prawda. Ale wcześniej, moim drugim w kolejności trenerem, w czasach gry dla Polfy Tarchomin, był Marek Papszun, obecnie wicemistrz i zdobywca Pucharu Polski z Rakowem. Na piłkarskiej drodze spotkałem jeszcze Dariusza Banasika, który właśnie wywalczył z Radomiakiem awans do ekstraklasy. A mówimy do tej pory tylko o okresie juniorskim. Jako senior, oprócz Waldemara Fornalika, miałem przyjemność współpracy z Dariuszem Wdowczykiem. A następnie z Jackiem Zielińskim, dla którego wprawdzie nie grałem na najwyższym poziomie ligowym (dwa występy w Pucharze Ekstraklasy – przyp. red.), ale byłem dołączony do szerokiej kadry pierwszej drużyny Polonii i trenowałem pod jego okiem (mowa o sezonie 2008/2009, wtedy Grzesiek występował w zespole Młodej Ekstraklasy – przyp. red.). Jeszcze muszę dodać Bogusława Kaczmarka i… aż się boję, że mógłbym kogoś pominąć. Nie będę jednak ukrywał, że na mnie największe wrażenie zrobił trener Wdowczyk. Chciał na mnie stawiać.
– Faktycznie, zaskoczyłeś. Powiedz więc, co najbardziej Cię zachwyciło w szkoleniowych umiejętnościach „Wdowca”, mistrza Polski z Polonią?
– Oprócz jego wiedzy i doświadczenia, z pewnością charyzma. Według mnie miał znakomite wyczucie, kiedy zawodnika należy pochwalić, a kiedy ścisnąć za gardło, zrugać. Potrafił odnaleźć ten balans w podejściu do poszczególnych graczy. Kiedy wchodził do szatni, czuło się do niego ogromny respekt. Umiał rozmawiać z piłkarzami, nie bał się powiedzieć im tego, co myśli o ich postawie.
– Zadam teraz trudniejsze pytanie. Latem 2008 roku prezes Józef Wojciechowski wykupił licencję na grę w ekstraklasie od ustępującego właściciela Dyskobolii, Zbigniewa Drzymały. Wraz z całą jej drużyną. Jak oceniasz, po ponad dekadzie, ten „ruch biznesowy”? Jako szok? Szansę, której nie można było zmarnować? Czy żal, że nie udało się wcześniej wywalczyć awansu na boiskach ówczesnej drugiej ligi? Bo gdybyście osiągnęli cel w sportowej walce, spełniłbyś marzenie o występach na najwyższym poziomie w kraju. Grałeś przecież coraz częściej dla Polonii i to w wyjściowym składzie. A tu trzeba było podjąć rywalizację o miejsce w nowej kadrze, poszerzonej o doświadczonych ligowców z Dyskobolii, osiągających znaczne sukcesy…
– Po połączeniu obu zespołów część piłkarzy dotychczasowej Polonii została odesłana do drużyny rezerw, część rozwiązała kontrakty. Ja na pierwsze pół roku trafiłem do Młodej Ekstraklasy. Zimą wpłynęła oferta z pierwszoligowej wówczas Wisły Płock. Kluby nie doszły jednak do porozumienia w sprawie transferu i zostałem włączony, jak wcześniej wspomniałem, do szerokiej kadry pierwszej Polonii. Niestety, nie doczekałem się debiutu. Chociaż, kiedy Bogusław Kaczmarek przejął zespół po Jacku Zielińskim, dał mi wyraźnie do zrozumienia, żebym cierpliwie czekał. Niestety, szybko stracił pracę. On też był tym ze szkoleniowców, który widział we mnie potencjał, chciał dać mi szansę. Czy bym ją ostatecznie wykorzystał? Tego już się nie dowiemy. Zabrakło mi trochę szczęścia.
– Chciałbym, żebyś jeszcze krótko opowiedział o tym okresie, kiedy Cię w Polonii nie było, a więc od sezonu 2009/2010 do sezonu 2013/2014.
– To był dla mnie swego rodzaju życiowy sprawdzian. Musiałem się wyprowadzić z Warszawy. Bywało różnie. W Motorze Lublin, na zapleczu ekstraklasy, biorąc pod uwagę rozwój sportowy, czułem się świetnie. Mogę dziś powiedzieć, że po Polonii, to drugi klub, który darzę sentymentem. Ale targały nim problemy finansowe i tam też dostałem pewną lekcję – w futbolu nie zawsze jest kolorowo. Potem występowałem w kolejnych klubach, balansując między drugą a trzecią ligą. Czułem się jak na kolejce górskiej. I po kilku latach postanowiłem wrócić do Warszawy.
– Jak przebiegały negocjacje z Polonią, zarządzaną już przez kibiców we współpracy z MKS-em?
– Pierwsze rozmowy podjąłem, gdy drużyna grała jeszcze w czwartej lidze, a trenerem był Piotr Dziewicki. Spotkaliśmy się, rozmawialiśmy o możliwym powrocie, ale wstrzymałem się z decyzją pół roku i dołączyłem do kolegów dopiero po ich awansie.
– I przyszły czasy najnowsze. Pięć lat temu świętowaliście awans do drugiej ligi. Ale już po roku przeżyliście relegację. Co byś poprawił, patrząc na tę porażkę z perspektywy czasu? Czego zabrakło Wam od strony sportowej?
– Gdy walczyliśmy, z sukcesem, o awans, mieliśmy super atmosferę wewnątrz ekipy. Ale w jeden rok zaprzepaściliśmy wcześniejszy duży wysiłek. Bo trzecia liga to rozgrywki, z których ciężko jest „wyjść”. Gdyby udało nam się utrzymać poziom drugiej ligi, Polonia mogłaby dziś być w zupełnie innym miejscu. „Rozjechały się” nam jednak rzeczy, które funkcjonowały sezon wcześniej. Ale to są „sprawy szatni”. Stać nas było na górną połowę tabeli, wiedzieliśmy o tym. Dlatego spadek tym bardziej bolał.
– Kończąc rozmowę, chciałbym jeszcze raz poruszyć temat przez Ciebie samego wcześniej podjęty. Jesteś wybitnym przykładem piłkarza-oddanego kibica. Po sieci krążą zdjęcia, na których widać, jak angażujesz się w kolejne inicjatywy fanów, osobiście żegnasz odchodzących właścicieli klubowego pubu, dedykujesz gola zmarłemu sympatykowi, śpiewasz popularne na trybunach pieśni. To jest naprawdę wzruszające zachowanie dla zwolenników jakiejkolwiek drużyny. A już zwłaszcza w Warszawie, gdzie dyskretniej jest nie afiszować się z miłością do Polonii. Jaki jest przepis na bycie kimś tak wartościowym dla naszego środowiska, jak Ty, który przekazałbyś teraz młodszym? Czy trzeba mieć ojca ekspolonistę? Czy to wpływ trenera Libicha, lub innych opiekunów naszej młodzieży? Czy coś innego?
– To musi płynąć z serca. Jeżeli w odpowiednim czasie poczuło się atmosferę trybun, dalsze przywiązanie przychodzi już naturalnie. Wiem, jak ja reagowałem jako młody człowiek, kiedy mogłem porozmawiać z jednym z naszych piłkarzy. Wiem, ile to dla mnie znaczyło. I dlatego nauczyłem się takiego podejścia, gdy znalazłem się w odwrotnej roli – zawodnika. Pojąłem też, że trzeba być piłkarzem w pierwszej kolejności dla kibiców. To znaczy – nie chować głowy w piasek, kiedy idzie źle i wyjść naprzeciw ich oczekiwaniom. Dbać o dobre relacje z nimi. Jeżeli ktoś chciał sobie ze mną zrobić zdjęcie, nigdy nie odmawiałem.
– Jakie są Twoje najbliższe plany? Chcielibyśmy znać je pierwsi (śmiech)…
– Pewne rozmowy już się odbyły. Jeszcze nic nie wiem na sto procent, ale powiedziałbym że na 99… będziemy w kolejnym sezonie rywalizować. Ciężko mi wyobrazić sobie siebie przy Konwiktorskiej w innych barwach. Marzyłem o zakończeniu kariery właśnie tu. Nie będzie mi to jednak dane, a ja czuję się jeszcze na tyle mocny fizycznie, by kontynuować, myślę, że przez następne dwa lata, grę w futbol. Z jakim skutkiem? Zobaczymy.
– Dziękujemy Ci bardzo za rozmowę i za wszystkie lata walki dla Polonii!
Rozmawiał Paweł Stanisławski
Fot. Mateusz Eichler – Polonia Warszawa S.A.