Polonię i Warszawę nazywa domem. Kibicował jej jeszcze w czasach starych dekoderów analogowych. Kiedy był zawodnikiem GKS Bełchatów i odwiedzał studiującą w stolicy narzeczoną, dziś żonę, wyrobił sobie kartę kibica, by móc oglądać jej grę z trybun. Na Konwiktorską trafił po raz pierwszy siedem lat temu. Strzelał gola za golem, nierzadko – wyjątkowej urody. Teraz wrócił, żeby z Czarnymi Koszulami awansować do wyższych lig! Brakowało nam Ciebie, Krystian!
– Czy lubisz pastiszowe kino akcji, w rodzaju tych, które w latach dziewięćdziesiątych reżyserowali James Rodriguez czy Quentin Tarantino?
– Chyba tak. Nie chcę powiedzieć, że jestem jego wielkim zwolennikiem, bo mogłoby się okazać, że jednak nie znam całej twórczości Tarantino. Ale ostatnio obejrzałem film „Dawno temu w Hollywood”. Bardzo nam, mnie i mojej Madzi, się podobał . Lubię takie obrazy. Myślę, że mają swój charakter, zwłaszcza kiedy dużo jest teraz w kinach miernej twórczości. Ta ma swój niepowtarzalny klimat.
– Jak zatem podobał Ci się pomysł klubowego działu marketingowego, aby zrobić z Ciebie kultowego bohatera „Desperado” o pseudonimie El Mariachi, w którego wcielił się znany hiszpański aktor Antonio Banderas (Krystian, przy dźwiękach tytułowej melodii filmu Rodrigueza, ucharakteryzowany na meksykańskiego łowcę mafii narkotykowej, granego właśnie przez Banderasa, w nieco ponad minutowym klipie spaceruje pewnym krokiem uliczkami Starego i Nowego Miasta w stronę stadionu Polonii, by na koniec, już na murawie, otworzyć charakterystyczny dla filmowej postaci futerał na gitarę, wyciągnąć z niej czarną koszulę i przedstawić się widzom jako najnowszy supertransfer)?
– Powiem szczerze, że ludzie odpowiedzialni w Polonii za tego typu przedsięwzięcia stanęli na wysokości zadania. Wyszło im to świetnie. Nakręcenie zajęło nam może półtorej godziny, a efekt – niesamowity! Miałem po prostu przyjść w umówione miejsce. Reszta należała do nich. Ich zasługa i ich pomysł. Nawet futerał przynieśli. Jestem pełen podziwu. Zdradzę, że preferowałem bardziej spokojną wersję filmiku, jednak ostatecznie cieszę się, że wyszedł tak, a nie inaczej. Fajnie się „sprzedał”. I ja sam chyba odnalazłem się w tej roli (uśmiech).
– Zdradzisz nieco więcej wydarzeń z planu?
– Początek filmiku (czyli prezentacja Krystiana na płycie głównej, z odsłoniętą twarzą; początkowo, dla zbudowania napięcia wśród widzów – pozostaje ona ukryta w kadrze albo odwrócona – przyp. red.) nagraliśmy dopiero na końcu czasu pracy nad nim, koniec klipu w jego trakcie i jeszcze przy okazji dodawaliśmy „migawki”, które wpadały twórcom do głowy spontanicznie. Efektem jestem zachwycony. Nie mogłem się spodziewać, że tak dobrze to wyjdzie. Podczas pracy na pewno było zabawnie, bo ludzie na ulicy się za nami oglądali. Akcja toczyła się na Starym Mieście, pogoda tego dnia dopisywała, więc łatwo się domyślić, że spacerowiczów było sporo. Trochę też blokowaliśmy chodnik. A dodatkowo ja, ze swoją aparycją, mogłem sprawiać wrażenie jakiegoś obcokrajowca. Poszło naprawdę szybko, za co jestem autorom wdzięczny. Akurat w tamtym czasie trwała nasza przeprowadzka do Warszawy, więc poprosiłem całą ekipę, przede wszystkim Jędrka, żeby całość przeprowadzić sprawnie. Reżyserzy klipu wykazali się wielkim profesjonalizmem. Muszę też przyznać, że miałem wcześniej do czynienia z podobnym przedsięwzięciem. Podczas ostatniego mojego pobytu w Polonii brałem udział w zdjęciach do reklamy. Nagrany klip trwał tylko 20 sekund, chociaż spędziliśmy na planie osiem godzin i tak naprawdę nie było nas w ostatecznej wersji widać. Nas, to znaczy z udziałem moim i innych chłopaków z ówczesnej drużyny. Nie ukrywam, że do udziału w reklamie zmusiła nas ówczesna trudna sytuacja finansowa w klubie.
– Filmy akcji w stylu „Desperado” czy jego kontynuacji, „Pewnego razu w Meksyku”, mają zawsze prostą fabułę, ale słyną z dużej liczby fajerwerków, czyli efektów specjalnych. Takim fajerwerkiem popisałeś się niemal zaraz po powrocie. W Bełchatowie, w meczu kontrolnym numer dwa (remis 1:1), popisałeś się uderzeniem „nożycami”. Czekamy na takie Twoje gole w nadchodzącym sezonie! A tymczasem, czy pokusiłbyś się o wskazanie najbardziej efektownego z nich w Polonii? Ja postawiłbym na trafienie całkiem niedawne, przed Twoim odejściem pod koniec 2019 roku. W widowiskowym meczu z Unią Skierniewice (4:3) podkręciłeś piłkę w górny róg, tuż zza linii szesnastego metra…
– …lewą nogą, pamiętam. Szczerze, mówiąc o golu w Bełchatowie, cieszę się, że stało się to właśnie tam. Jestem wychowankiem miejscowego GKS-u. Tam spędziłem młodzieńcze lata. Wróciłem jako doświadczony zawodnik i co prawda tylko w sparingu, ale trafiłem. I to efektownie. Mam z tego powodu satysfakcję. To dla mnie nowy początek w Polonii i mam nadzieję, że z moją dalszą grą będzie efektownie, ale przede wszystkim efektywnie. Bo jeśli chodzi o ładne gole, to ja nie przywiązuję do nich aż tak dużej wagi. Bardzo się cieszę się, że w ogóle są. A czy jest to trafienie z „szesnastki” lewą nogą, czy z przewrotki, czy po prostu piłka w zamieszaniu wepchnięta do bramki, jest tak samo ważne dla drużyny. Osobiście bardziej koncentruję się na okolicznościach, w jakich padały zdobywane przeze mnie bramki. Myślę potem, co ja wtedy zrobiłem, jak się zachowałem przed skutecznie zamkniętą akcją, w jaki punkt pola karnego wbiegłem, by dość do futbolówki. I z tego jestem bardziej dumny, a niekoniecznie z samego efektu. Wracając do Twojego pytania, to zapamiętałem gola, który dawał nam prowadzenie w Wałbrzychu, a ostatecznie remis (1:1, mowa o pierwszym meczu barażowym o awans do drugiej ligi, przeciwko miejscowemu Górnikowi – przyp. red.). Gola strzeliłem z dużą determinacją, tyłem głowy. Inne moje trafienie, jakie zachowałem w pamięci, zanotowałem w dosyć krytycznym dla zespołu momencie, jeśli chodzi o klubową organizację, w meczu z Grodziskiem. Zwycięską bramkę zdobyliśmy po składnej akcji zespołu, już w 91. minucie (na 2:1, Krystian głową posłał futbolówkę w dalszy róg, ponad rękawicami Sebastiana Przyrowskiego – przyp. red.), zresztą strzelając naszemu byłemu bramkarzowi. I tu również odczytałem wcześniej, co może zrobić nasz obrońca, który wbiegł w pole karne i podał mi piłkę w idealnym momencie. Jeszcze wspominam zwycięskie spotkanie z Radomiakiem, jeszcze w drugiej lidze. Wygraliśmy wtedy (4:1 – przyp. red.). Bartek Wiśniewski strzelił dwa gole (oba z rzutów karnych – przyp. red.), a ja tego wieczoru wszedłem na boisko z ławki rezerwowych. Zwiodłem obrońcę, przełożyłem piłkę na lewą nogę i kopnąłem ją w dalszy, górny róg. Wpadła do siatki, jeszcze odbijając się od wewnętrznej strony poprzeczki. Trenerem Radomiaka był wówczas Robert Podoliński. Jeszcze przed meczem chwalił nasz zespół, m.in. mnie i Bartka Wiśniewskiego. Jego przyjazny komentarz był pozytywnym dla nas bodźcem, bo zagraliśmy dobre spotkanie. Te najładniejsze gole, jak wspomniałeś w pytaniu, chyba rzeczywiście strzelałem teoretycznie słabszą lewą nogą.
– Jako napastnik, jeszcze przed startem sezonu masz świetne referencje. Pomińmy ostatni Twój sezon przy Konwiktorskiej (jesień 2019), bo wtedy, jako drużyna, zmagaliście się z problemami pozasportowymi. Ale gdy mieliście głowy skupione wyłącznie na grze w futbol, to: w sezonie 2017/2018 – 14 goli w 16 meczach, w następnym – 31 trafień w 33 grach. Jesteś pierwszym królem strzelców w barwach Czarnych Koszul na jakimkolwiek poziomie ligowym od czasów Jacka Kosmalskiego, który podobne wyróżnienie zdobył w drugiej lidze, wówczas będącą faktycznie drugim poziomem rozgrywek, w sezonie 2006/2007 (19 goli). Jesteś bardzo doświadczonym zawodnikiem, więc o tremie przed startem rundy nie może być mowy. Co czujesz bardziej? Radość z powrotu czy presję? Kibice będą liczyli Twoje gole…
– Przede wszystkim, bardzo się cieszę, że wróciłem do domu, bo tak właśnie myślę o Polonii i o Warszawie. To ważne dla nas miejsce, moje i rodziny. Wynieśliśmy z niego wiele doświadczeń, a zapamiętujemy najlepsze. Czy czuję presję? Jestem też kibicem Polonii. I jak oni, sam chcę, by, jeśli klub ściąga napastnika, który wcześniej strzelał gole, robił to znów. Nie jestem w stanie przed sezonem zagwarantować konkretnej ich liczby. Aby napastnik trafiał, wiele czynników musi mieć na to wpływ. Jego skuteczność jest wypadkową gry całego zespołu. Mogę natomiast zadeklarować, że będę grał z takim samym zaangażowaniem, z jakim robiłem to wcześniej w Warszawie. I z pazernością właściwą zawodnikowi na mojej pozycji, będę czekał w polu karnym na podania od kolegów. Nie powiem zatem, że czuję teraz presję, jeszcze w „przedbiegach”. Ale jestem świadomy, że ona się pojawi – ze strony Prezesa, Dyrektora sportowego, trenerów, kibiców… I w mojej rodzinie też mogę spodziewać się oczekiwań! Tak musi być. Mam nadzieję po prostu być skutecznym, bo to rzeczywiście mój największy atut – jak już jestem w sytuacji pod bramką przeciwnika, mogę się pochwalić wysokim procentem wykorzystanych akcji.
– Będziemy mocno trzymać kciuki za Twoje rekordy! Przejdźmy teraz do naszych młodych piłkarzy, ale zostańmy przy linii ataku. Masz nowych kolegów, których nie było jeszcze w drużynie, kiedy odchodziłeś. Mam na myśli Patryka Paczuka i Juniora Radzińskiego (drugi z nich dopiero w lipcu skończył 18 lat – przyp. red.). Jakbyś scharakteryzował ich umiejętności prezentowane podczas treningów? Pytam jako starszego od nich kolegę.
– To pytanie nie jest do końca dla mnie wygodne, bo nie przebywamy ze sobą na treningach wystarczająco długo. Ale postaram się odpowiedzieć, z zastrzeżeniem, że moja opinia jest jeszcze powierzchowna. Zacznę od Juniora: jest to zawodnik, który ma chyba wrodzony luz, w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Myślę, że to w przyszłości może mu przynieść korzyści. Potrafi się uwolnić z krycia i znaleźć dla siebie przestrzeń, na której potrafi ruszyć do prostopadłego podania. Za te dwie rzeczy już teraz mógłbym go wyróżnić. Trzecią jest fakt, że jest jeszcze bardzo młody, a już ma okazję trenować w zespole z doświadczonymi zawodnikami, od których może wiele czerpać. Jeśli chodzi o „Pacziego”, jego doświadczenie jest większe. Grał dla Pogoni Szczecin (debiutował nawet w ekstraklasie, był w szerokiej kadrze tego zespołu, a także zawodnikiem rezerw – przyp. red.). Na pewno jego atutem jest to, co i ja posiadam. Jest typem zadziornej „dziewiątki”, która nie odpuszcza w walce. Do tego jest bardzo mobilny i nie tylko w polu karnym, także wokół niego. Sądzę, że nie tylko pasjonaci futbolu są w stanie to zauważyć, Nie strzela aż tak dużo goli, jakbyśmy chcieli, ale w zamian wykonuje „czarną robotę”, z pożytkiem dla całej drużyny. W taki sposób napastnicy grają chociażby w drugiej lidze. Do tego ma umiejętności czysto piłkarskie (w rundzie wiosennej, na łamach miesięcznika, wyróżniliśmy dwa jego efektowne gole – przyp. red.). Może się nagle przesunąć w boczną strefę boiska, może też wrócić po piłkę w głąb pola i się przy niej utrzymać. Obaj mają potencjał. „Paczi” jest trochę starszy od Juniora, ale też czeka go jeszcze dużo gry. Jest zawodnikiem, którego ja nazywam: 9,5/10. Dzięki takim jak on, zawodnikowi ustawionemu wyżej, jest zawsze łatwiej. Przez poprzednie lata w Polonii świetną robotę wykonywał dla mnie Bartek Wiśniewski, na pozycji numer dziesięć. W wielkiej piłce też to tak działa: choćby duet Thomas Müller – Robert Lewandowski. Przy dobrym układzie i zgraniu, jednemu jest łatwiej o strzelanie goli, drugi natomiast dodaje kolejne asysty do swoich statystyk.
– Czy trener Rafał Smalec zdradził Wam, w jakim ustawieniu będziecie grali w nowym sezonie? Jesteś rasową „dziewiątką”, a w zespole jest teraz trzech nominalnych napastników. Czy zatem będziecie grali z jednym wysuniętym graczem z przodu, w systemie 4-2-3-1, czy dwoma w ustawieniu 3-5-2?
– Trener na pewno nie ujawni nazwisk piłkarzy mających grać w wyjściowej jedenastce do pierwszego meczu. Może ktoś z nas się tego domyśla, ale sam trener jeszcze chyba teraz nie wie, na kogo postawi. A jeśli chodzi o taktykę, to trener Smalec zapowiedział już, że wybrał ustawienie 3-5-2. Tyle na razie wiemy, a doświadczenie podpowiada mi, że wiele będzie się zmieniało w trakcie rozgrywek, w zależności od rywala i sposobu gry, jaki wybierze nasz szkoleniowiec. I to, że ktoś z nas zacznie sezon w pierwszym składzie, nie oznacza, że utrzyma tę pozycję.
– Razem z Tobą do klubu wraca Marcin Kluska (Marcin na pierwszym planie, w tle Krystian podczas przygotowań do sezonu na zdjęciu powyżej – przyp. red.), nasz wychowanek i środkowy pomocnik, mający za sobą udany rok w Legionovii. Za plecami będziecie mieli także Marcinho, który jest w tej chwili czołowym rozgrywającym w Polonii, notującym sporo asyst. Są wśród pozostałych Piotr Marciniec i Damian Mosiejko. I przede wszystkim Łukasz Piątek, najbardziej doświadczony obecnie piłkarz Polonii, z wieloma występami w ekstraklasie w dorobku. Czy druga linia będzie najsilniejszą formacją drużyny?
– Często mówi się, że budowę zespołu należy rozpocząć od obrony. A ja myślę, że taki proces musi być zbalansowany, równowaga między formacjami zachowana. W ustawieniu, jakim my będziemy grali, czyli 3-5-2, najwięcej zawodników jest w środku pola, ale każda formacja będzie istotna. Szczególnie przy takiej taktyce, bo prócz koncentracji trójki obrońców i kreatywności drugiej linii, napastnicy też będą musieli pracować dużo w defensywie, czy nawet w rozegraniu. Nazwiska w składzie to jedno, ale prócz tego ważny jest pomysł na grę przeciwko poszczególnym rywalom. Istotny jest też, rzecz jasna, bramkarz. Mam nadzieję, że nie będziemy ciągle pod ostrzałem w tym sezonie, ale to właśnie my postaramy się o kreowanie gry. Może się wtedy okazać, że nasz golkiper zostanie zmuszony do interwencji może maksymalnie dwa razy i będzie musiał dbać o wystarczający poziom koncentracji. Najważniejszy ostatecznie jest kolektyw. I to, żebyśmy wszyscy wiedzieli, co mamy robić na boisku.
– Odkąd trafiłeś do trzecioligowej Polonii z Chrobrego Głogów (jesienią 2014 roku – przyp. red.), który wtedy był w pierwszej lidze, trzykrotnie próbowałeś swoich sił na wyższym szczeblu, drugoligowym – raz z Polonią (sezon 2016/2017), potem w ŁKS-ie (jesień 2017) i ostatnio w Stali Rzeszów. Jak chciałbyś podsumować przyczyny tego, że na poziomie drugiej ligi nie spełniałeś ostatnio sportowych ambicji? I czy jest w Tobie pewien rodzaj złości, żeby wrócić na ten poziom, pokazać się na nim raz jeszcze, tym razem znów z Polonią i wspiąć jeszcze wyżej? Czy to jest rodzaj bariery, której pokonanie Cię nakręca?
– To, co powiedziałeś, to fakty. W ŁKS-ie w ogóle nie strzelałem goli, w Stali mój dorobek był słaby. A w Polonii był na miarę tego, ile grałem i na jakiej pozycji, bo ja wtedy ustawiany byłem na bokach pomocy. A jeśli startowałem na „dziewiątce”, to pełniłem rolę „rozbieganej dziewiątki”, która miała znajdować się głównie w bocznych strefach boiska. Będąc dalej od pola karnego, trudno było mi o większą liczbę trafień. Co do ŁKS-u, to jest to mój duży wyrzut sumienia. Miałem wtedy trochę problemów pozasportowych. Kiedy zawodnik zwierza się w ten sposób, wszyscy myślą o niestworzonych rzeczach. Nie będę wtajemniczał nikogo w moje ówczesne zmartwienia. Dość rzec, że bardzo mi wtedy przeszkadzały w życiu prywatnym. I koniec końców, to ja nie dałem sobie w Łodzi szansy. Byłem tam krótko i sam poprosiłem o rozwiązanie kontraktu. ŁKS nie chciał tego na początku robić. Wiem, że byłem dla nich istotny, oni we mnie wierzyli. Ale chociaż podpisałem trzyletni kontrakt, to już po paru miesiącach chciałem odejść. Jeśli chodzi o Stal Rzeszów, to przez półtora roku mojego pobytu pracowało z zespołem trzech trenerów. Każdy miał swoją wizję gry. Nie chcę już teraz wdawać się w szczegóły, ale większość mojego czasu tam jest dla mnie sportowo stracona. Przychodziłem do jednego trenera, początek miałem udany (dwa gole w dwóch pierwszych występach – przyp. red.), a potem przyszły ograniczenia sanitarne związane z pandemią. Wróciliśmy do gry i byliśmy już prawie w pierwszej lidze, ale moja rola w drużynie, już z kolejnym szkoleniowcem, się zmniejszyła. A w ostatnim czasie, w klubie zatrudniony został jeszcze jeden i w jego planach już zupełnie nie było dla mnie miejsca. Nie mogłem rozwinąć skrzydeł. Wracając do Twojego pytania, staram się uciekać od myślenia, że muszę coś komuś udowadniać. Uważam się za dojrzałego sportowca i nie chcę się napinać. Kiedy miałem 23 lata potrafiłem strzelić 14 goli dla drugoligowej drużyny (Chojniczanki, w sezonie 2011/2012 – przyp. red.), a też nie grałem wtedy zawsze na pozycji numer dziewięć. Wiem zatem, że potrafię zdobywać bramki. Czy czuję sportową złość? Myślę przede wszystkim o zespole i chcę osiągnąć cel postawiony przed nami wszystkimi, czyli awansować z Polonią na poziom centralny. Ja już wiem, jak to jest, kiedy strzela się dużo goli. Wiem też, jakie są we mnie emocje, kiedy ten dorobek jest mniejszy. Nie wszystko zależy ode mnie. Ale staram się spokojnie podchodzić do wyzwań. Bo z doświadczenia wiem, że kiedy za bardzo chcemy, więcej potrafi to przynieść złego niż dobrego.
– Pamiętasz okoliczności, w jakich przyjeżdżałeś do Warszawy? To były czasy MKS Polonia, kiedy kibice i dyrektor Paweł Olczak zarządzali klubem, a drużynę prowadził zapomniany już trener Piotr Szczechowicz. Jaką misję Ci wtedy powierzono, kiedy w 2014 roku przychodziłeś do nas z Chrobrego?
– Doskonale pamiętam. Tak naprawdę rozmowy prowadziłem z trenerem Piotrem Dziewickim, już na początku sezonu, ale odszedł zanim dołączyłem do Polonii. Jeszcze wcześniej rozmawiałem o przejściu z panem Olczakiem, pełnił wówczas funkcje prezesa i dyrektora sportowego klubu jednocześnie. To była osoba bezpośrednio odpowiedzialna za mój transfer tutaj. W klubie dużo się w tamtym czasie mówiło o tym, że sporo zawodników, sezon wcześniej jeszcze czwartoligowych, trzeba wymienić. Wielu już nie miało szansy pokazania się w trzeciej lidze. Taka była polityka kadrowa klubu, zatem część dotychczasowych zawodników opuściła zespół. Czy słusznie czy nie, nie mnie to oceniać. Sam nigdy nie powiedziałbym o kolegach z boiska, że się nie nadawali do gry na wyższym poziomie. Co do roli, jaką mi powierzono, trochę byłem napastnikiem, ale widziano we mnie wtedy skrzydłowego. Początki przy Konwiktorskiej wspominam dobrze, chociaż dodam, że miałem na początku trudność, żeby się w nowej rzeczywistości odnaleźć (przejście z poziomu pierwszej do trzeciej ligi – przyp. red.). Bardziej stresowałem się na tym niższym szczeblu! To wtedy czułem presję.
– W tamtych latach, w MKS Polonia, miałeś do czynienia z dwoma szczególnymi trenerami – byłymi piłkarzami i symbolami Polonii – Dariuszem Dźwigałą i Igorem Gołaszewskim. Pod wodzą pierwszego z nich strzeliłeś swojego premierowego gola dla Czarnych Koszul (remis 2:2 na wyjeździe przeciwko Radomiakowi, trafienie wyrównujące Krystiana w ostatniej minucie – przyp. red.). Kilka miesięcy później, kiedy pierwszym trenerem, po Marku Końko, został Igor, zdobyłeś siedem bramek w pierwszych czterech prowadzonych przez niego z ławki meczach. Czy trenerzy z doświadczeniem wyniesionym z gry w ekstraklasie inaczej oddziałują na zawodników? Byłem w tamtym czasie na kilku Waszych treningach z Igorem. To nie był typowy trener, który chodzi po boisku z zaplecionymi rękami z tyłu, z gwizdkiem w ustach i przygląda się tylko pracy swoich zawodników. On żył podczas treningów, zachowywał się trochę jak kolega z zespołu, jakby ciągle był kapitanem.
– Wiele zależy od osobowości trenera. Nie można generalizować i mówić, że każdy były piłkarz, czy dawny kolega z szatni, od razu będzie dobry jako szkoleniowiec. To byłoby zbyt duże uproszczenie. Natomiast, wspomnę tu trenera Dźwigałę. Naprawdę czuć było wtedy, że jeszcze niedawno był aktywnym zawodnikiem i bardzo wiele rzeczy rozumie. Tak naprawdę tego zrozumienia zawodnicy potrzebują najbardziej. Tego, żeby trener powiedział po meczu na przykład: „Dobra, w tej sytuacji nie trafiłeś, pośliznąłeś się. Pewnie dlatego, że dwa dni temu miałeś jakiś problem osobisty”. Po prostu – ludzkiego traktowania. Być może jest tak, że trenerom, którzy jeszcze niedawno byli zawodnikami, jest o takie spojrzenie po prostu łatwiej. Nie powiedziałbym przy tym, że szkoleniowcy bez występów na wysokim poziomie ligowym takiego podejścia nie mają. Wiem jednak, że trener Dźwigała je miał. Kiedy przyszedł do klubu, od razu zmieniły się ćwiczenia. Dał piłkarzom impuls i wszyscy zaczęli lepiej się prezentować, w tym ja. Natomiast jeśli chodzi o moją grę dla trenera Gołaszewskiego, faktycznie zacząłem seryjnie strzelać gole, bo przestawiono mnie wówczas ze skrzydła na „dziewiątkę”. Już dużo wcześniej czułem, że powinienem grać na tej pozycji. Przyjście i decyzja trenera Gołaszewskiego to był taki „pozytywny kop”, dostarczający sportowej energii.
– Zapytam teraz o Krzysztofa Chrobaka. To inny typ szkoleniowca. Też bardzo silnie związany z Polonią, w przeszłości nauczyciel matematyki i wychowania fizycznego, dzięki pracy i osiąganym sukcesom z naszymi juniorami wybił się w pewnym momencie nawet na poziom ekstraklasy (w latach 2002-2004), a potem dołączył do sztabu szkoleniowego Lecha Poznań. Pod jego okiem stałeś się napastnikiem z prawdziwego zdarzenia, strzelającym gole praktycznie co mecz. Co w nim ceniłeś? Była dostrzegalna różnica między trenerem-nauczycielem a trenerami-ekspiłkarzami?
– To, co cechowało trenera Chrobaka, to spokój, z jakim zarządzał zespołem. Codzienna praca przy użyciu nieskomplikowanych metod przynosiła efekty. Nie ukrywam, że treningi u niego bardzo mi odpowiadały. Wszystko podczas zajęć miało ręce i nogi. A kiedy zawodnik już dostał szansę gry, otrzymywał dłuższy czas na wykazanie się, nie musiał obawiać się, że jak coś pójdzie nie tak, szybko wróci na ławkę rezerwowych. Trener zwracał także uwagę na to, jak zawodnik zachowuje się poza boiskiem i jak przykłada się do swoich obowiązków. Taki styl prowadzenia zespołu był nam bliski. W pewnym momencie, chociaż w klubie zalegano z wypłatami, byliśmy wiceliderem po pierwszej rundzie (w sezonie 2018/2019 –przyp. red.). Przyszła jednak przerwa zimowa, niektórzy z nas już nie mogli sobie pozwolić, żeby dalej grać bez wynagrodzenia. Zmieniali kluby, a część pozostałych trapiły kontuzje i marzenia o awansie zaczęły się sypać. Ale jestem pewien, że tamta Polonia, Polonia Krzysztofa Chrobaka, była dotąd najlepsza, w jakiej grałem. Może nie piłkarsko, ale pod względem przygotowania mentalnego. Gdybyśmy mieli zapewnione chociaż minimum wynagrodzenia, bylibyśmy ponownie w drugiej lidze i historia klubu potoczyłaby się lepiej.
– Jesteś osobą bardzo silnie związaną z Polonią. Cieszy nas bardzo, kiedy podkreślasz, że jesteś stąd. Że Warszawa to Twoje miejsce i świetnie się tu czujesz. Jesteś przez fanów traktowany jako polonista z krwi i kości. Wykonujesz gesty, które świadczą, że jesteś nie tylko piłkarzem tego klubu, ale i kibicem. Niedawno publikowałeś na Twitterze wiadomość pożegnalną dla Grzesia Wojdygi, który opuścił zespół. Na przedramieniu masz wytatuowany rok założenia klubu – MCMXI, zapisany cyframi rzymskimi. Udzielałeś z pozostałymi kolegami wsparcia Rafałowi Koścowi, który przeżył bardzo dramatyczny wypadek. Brałeś udział we wspólnych akcjach charytatywnych z kibicami, pomagając domom dziecka. Wszystkie te gesty świadczą o tym, jak wartościowym jesteś człowiekiem, nie tylko piłkarzem. Pytanie o to, jak mocno czujesz się związany z Polonią, byłoby w Twoim przypadku niedorzeczne. Zapytam: czy zanim przyszedłeś na Konwiktorską, klub funkcjonował w Twojej świadomości? Czy ta Twoja sympatia do niego zaczęła się wcześniej? To był kiedyś mistrz Polski.
– Bardzo ciekawe pytanie. Kiedy Polonia była jeszcze w ekstraklasie, rzeczywiście przychodziłem na jej mecze jako widz. Na boisku szaleli wtedy Łukasz Piątek, Łukasz Teodorczyk czy Paweł Wszołek. To była dość solidna ekipa, a oglądałem jej grę z moją obecną żoną Madzią. Sama atmosfera na stadionie przy Konwiktorskiej bardzo mi się podobała. To było jednak całkiem niedawno. W jeszcze wcześniejszych czasach, kiedy byłem dzieckiem, Polonię kojarzyłem z dekoderem do komercyjnej stacji telewizyjnej, w której można było oglądać ekstraklasę. Wtedy, taki dekoder, ujmując rzecz żartobliwie, był jakby symbolem, że należy się do wyższej klasy. Nie każdy miał taką szansę. I pamiętam Polonię z tamtych lat. Po pierwsze dlatego, że jest klubem ze stolicy, z dużą historią. I ma ciekawe barwy, stroje. A do tego dobrze gra w piłkę. A ponieważ z natury jestem trochę rebeliantem, sympatią obdarzyłem właśnie ją, chociaż to Legia przykuwała uwagę większości.
– Który to mógł być rok?
– Nie przypomnę sobie. Ale to były jeszcze czasy dekoderów (analogowych – przyp. red.) i telewizorów kineskopowych, więc nie wiem, czy ktokolwiek jeszcze takie pamięta (śmiech). To była moja pierwsza styczność z Polonią. Do następnej doszło w Młodej Ekstraklasie, kiedy zagrałem przeciwko Czarnym Koszulom jako zawodnik GKS Bełchatów, właśnie na ich stadionie (remis 0:0 – 11 maja 2009 roku, Krystian rozegrał 90 minut i obejrzał żółtą kartkę – przyp. aut.). Madzia też była na tym meczu. Studiowała wtedy w Warszawie, przyjeżdżałem więc potem z Bełchatowa w odwiedziny. Oboje wyrobiliśmy sobie Karty Kibica.
– Kibicom spodoba się ta historia! Jeszcze na koniec poruszę wątek Waszych relacji. W sierpniu 2018 roku dostałeś od nich wyjątkową pamiątkę – trofeum w kształcie armaty, stylizowane na nagrodę, jaka co rok wręczana jest najlepszemu strzelcowi Bundesligi. Seryjnie kolekcjonuje je Robert Lewandowski. Tobie armatę wręczyli fani w podzięce za 50 goli strzelonych dla Polonii w jej oficjalnych meczach. Liczbę tę osiągnąłeś podczas meczu z Ursusem 25 sierpnia 2018 roku, w którym zdobyłeś hat-trick (zwycięstwo 3:2). Powiedz teraz gdzie jest ta armata i czy wędrowała z Tobą do Rzeszowa (śmiech)?
– Stoi u nas w salonie na szafie. Kiedy się do niego wchodzi, jest od razu widoczna. Ale nie zabraliśmy jej ze sobą do Rzeszowa. Wiedziałem, że wcześniej czy później wrócimy do Warszawy. To jest nasz dom i po prostu przechowaliśmy tu część rzeczy, m.in. podobne pamiątki. Zażartuję jeszcze, że ze wspomnianym „Lewym” łączą mnie dwie rzeczy. Obaj graliśmy z Bartkiem Wiśniewskim w jednym zespole – on w Zniczu, ja w Polonii. No i ta armata, trofeum przypominające nagrodę dla topowego napastnika Bundesligi. Jeszcze raz dziękuję za nią kibicom! To był dla mnie bardzo miły gest!
Rozmawiał Paweł Stanisławski
Fot. Polonia Warszawa S.A.